sobota, 6 grudnia 2014

Legionowo - miasto znikającej zieleni. Część 1.


Do Legionowa sprowadziłam się latem 2011 r. Zafundowałam sobie skok na głęboką wodę. Wybrałam miasto, w którym nie byłam nigdy wcześniej, o którym nic nie wiedziałam, z wyjątkiem tego, że istnieje i jest stosunkowo blisko Warszawy. A więc już dwie informacje. Zawsze coś ;-)
Na dzień dobry urzekło mnie trzema rzeczami: czystością, w porównaniu ze stolicą, różnorodną zabudową i dużą ilością zieleni - w tym drzew iglastych. Przemęczona życiem w centrum Warszawy, przez kolejny rok odpoczywałam i utrwalałam w sobie świeże nawyki.
XIX - wieczne kamienice, wyglądają ładnie na obrazku. Na nowe osiedla, tzw. blokowiska narzekają ci, którzy nie wiedzą, czym było przedwojenne podwórko typu "studnia". Ja nie miałam więc powodu do narzekania. Bloki oddzielone pasami zieleni, drzewa wokół, trawniki noszące gdzieniegdzie ślady dawnych ogródków, założonych przez lokatorów nie dotkniętych alergią na wieś. Zachwycałam się jedynym warzywno - kwiatowym ogródkiem przy sąsiedniej klatce - nie tylko dekoracyjnym, także ale bardzo pożytecznym.



Poległ w ubiegłym roku niestety, przy okazji remontu elewacji. Zniechęcony właściciel nie zakładał od nowa upraw...
Smutna, acz naturalna kolej rzeczy. Ale to całkiem inny wątek.

W swojej naiwności i wierze w moc ludzkiego rozumu, nie przewidziałam, że choć większych inwestycji na obrzeżach Legionowa póki co brak, drzewa oraz krzewy idą pod ostrze piły z bezwzględnością, którą w stolicy wymusza tylko rozwój infrastruktury.
Pierwszy zimny prysznic, miałam w sierpniu 2012 r. Pewnego dnia, zupełnie bez powodu okaleczono piękne drzewa, które nikomu nie zagrażały, nic nie zacieniały, nie wchodziły w kolizję ni z budynkiem, ni z człowiekiem.




I nagle się okazało, że znowu muszę interweniować, znów choć tak daleko od centrum, nie mogę cieszyć oczu i płuc korzyściami płynącymi z zieleni.
Zareagowałam tekstem do lokalnego tygodnika, który niemal w całości, zamieszczam poniżej:

RŻNIĘTE W PIEŃ

Umęczona zwałami betonu, zwiększającą się z miesiąca na miesiąc ilością lokali rozrywkowych i znikającą w oczach z każdego podwórka zielenią, spodziewałam się na obrzeżach Legionowa, tak daleko od hałaśliwych, komercyjnych metropolii, odzyskać spokój ducha i cieszyć wzrok, czymś więcej niż tylko koszonym do gołej ziemi trawnikiem. Uznałam, że dla tego wszystkiego, upodobniającego to osiedle do tych, jakie znałam z Norwegii, czy Holandii, a więc wybiegającego poza nasze polskie, pseudo – estetyczne ramy, warto cierpieć półtoragodzinny dojazd do pracy.
Nic bardziej mylącego. Bo również na tak odległych peryferiach, gdzie biurowce i apartamentowce już na szczęście nie powstają, więc trudno znaleźć jakieś logiczne uzasadnienie podobnej polityki, w ciągu minionego roku, (a sezon konserwacji zieleni trwa na O.M. niemal ciągle), poszły pod piłę całe, nikomu nie przeszkadzające konary, kule ligustru, czy zdrowe lilaki (bzy). 




A więc i tu władze samorządowe zapomniały, jaką rolę odgrywa zieleń w strukturze osiedla, zwłaszcza tak specyficznego, gdzie bloki usytuowane są bardzo blisko, a związana z taką zabudową akustyka pozwala mimowolnie, uczestniczyć w życiu sąsiadów. Ot, chociażby dlatego, drzewa powinny być tu pod specjalną, zdroworozsądkową ochroną i powinno być ich jak najwięcej. Tymczasem, to ponoć lokatorzy domagają się efekciarskiej rąbanki, o czym poinformowano mnie w ADM.
Szczytem bezmyślnego wandalizmu, było wycięcie wszystkich dolnych gałęzi, na wysokość grubo przeszło metra, w kilku sosnach Schwerina, uznanych za najbardziej dekoracyjny gatunek i dorastających zaledwie do 3 metrów. Rosły w głębi, przy placyku zabaw dla dzieci i patrząc po ich pierwotnym pokroju, nikomu do tej pory nie przeszkadzały. Dopiero to okaleczenie, odsłoniło za nimi porwaną, powyginaną siatkę, odgradzającą dziką łąkę, będącą jednocześnie małym wysypiskiem i terenem nasiadówek panów od butelki, z istnienia której wcześniej nie zdawałam sobie sprawy. No, ale teraz, pokazano mi już osiedlowe skarby – jest się czym chwalić!


Pan z ADM na moje krytyczne uwagi, bezradnie rozłożył ręce i odparł, że nie wie, kto podjął taką decyzję. Nie potrafił też, zagwarantować mi, że pojawią się jakieś nowe nasadzenia. Ostatecznie stwierdził, że on by w ogóle usunął wszystkie żywopłoty i zostawił same trawniki, gdyż tak będzie ładniej. O gustach niby się nie dyskutuje, ale na trawnikach już mi rano nie zaśpiewają ptaki. I znowu będę miała poczucie, że jestem w centrum Warszawy, w zwykłym bezdusznym blokowisku. Tylko do pracy mam znacznie dalej.  

To dopiero prolog do rzezi, jaką zgotowano drzewom w marcu 2013 r.               





Drastyczny ciąg dalszy - dopiero nastąpi...


1 komentarz:

  1. Tekst daje do myślenia, to dobrze, że zareagowałaś.. gdyby wszyscy odpowiadali na takie,, wycinki'' w ten sposób, być może cieszylibyśmy się naprawdę piękną zielenią w miastach...

    OdpowiedzUsuń