niedziela, 15 listopada 2015

WALNĄĆ profilaktycznie


Nawet najbardziej bezstronny sędzia sportowy uzna, że w starciu z człowiekiem, większość owadów ma nikłe szanse przeżycia. Gdy coś nam zabrzęczy w ciszy pokoju, w ruch idą kapcie, gazety, a czasem i cięższa amunicja.
Niemal codzienne opady deszczu, nikomu nie wychodzą na zdrowie. Jednak to, co dla ludzi stanowi zaledwie niedogodność, z którą radzą sobie za pomocą parasola, dla owadów jest prawdziwą katastrofą. Dlatego chętniej niż w pogodne dni, szukają schronienia pod naszymi dachami. Uchylone okna, zapraszają z iście polską gościnnością wszelkie fruwające, chodzące, obyte z obecnością człowieka i te najbardziej płochliwe małe stworzenia – krótko mówiąc, całą robaczywą społeczność żyjącą tuż obok. I tu pojawia się problem dla obu stron. Z wyjątkiem bohaterek opowieści o wampirach, nikt nie lubi być gryziony. Nic więc dziwnego, że wciąż drzemie w nas atawistyczny lęk przed kąśliwym komarem i natrętną muchą. Lecz, czy wszystko co spaceruje po ścianie, albo krąży pod kloszem lampki nocnej, to od razu straszliwy krwiopijca, lub roznosicielka bakterii? Świat owadów jest zdecydowanie bogatszy, choć większość z nas potrafi wymienić maksimum kilkanaście gatunków tych zwierząt. Oczywiście, nikomu przy zdrowych zmysłach, nie przyszłoby do głowy morderstwo motyla, czy biedronki, chociaż te ostatnie też potrafią dokuczyć. Ale zwykła ćma ze swoim niepozornym pięknem, którego często nie mamy czasu, lub też zwyczajnie nie chcemy dostrzec, musi niejednokrotnie liczyć na nasze ułaskawienie. Bo wystarczy tylko szklanka i kartka. Jasne, że trudniej przykryć owada naczyniem, wsunąć pod spód kawałek papieru i wynieść taką kapsułę ratunkową na zewnątrz. Łatwiej profilaktycznie walnąć robala tym, co ręka pochwyci. Lecz może się wtedy okazać, że zgładziliśmy zupełnie niepotrzebnie pożytecznego złotooka, albo zamiast osy, czy znienawidzonej muchy – młodą pszczołę. A nawet takiej musze, spróbujmy po prostu otworzyć okno. Niech sobie wraca tam, skąd przyszła. Ostatecznie wpadła tylko na chwilę i nie po to, by nas zjeść.            


PS. Bez względu na to, co się u mnie dzieje, od tego bloga trudno zrobić sobie choćby dwutygodniowy urlop ;-) Wygrzebałam ten stary felieton z mroków mego kompa po wczorajszej sytuacji w pracowni ceramicznej... Tam, w pudełku, pośród koronkowych szablonów znalazłam małego pająka. Z góry uznałam, że większe szanse na przeżycie tej ciepłej jesieni ma na zewnątrz, niż w sali pośród ludzi. Ogłosiłam znalezisko, parę pań pisnęło i odsunęło się jak przed tarantulą, a jedna "wspaniałomyślnie" chciała dokonać egzekucji.
- Myślałam, że się boicie - odparła, widząc mój protest.
- Być może - przyznałam - Ale to jeszcze nie powód by mordować żywą istotę.
Pająk ostatecznie wylądował na trawniku pod drzewem.
  

sobota, 31 października 2015

Wstyd człowieku!


Łąki pomiędzy Jabłonną i Legionowem, mają tego samego pecha, co chyba wszystkie polskie łąki na obrzeżach miast. Nie dość, że dramatycznie znikają pod deweloperskimi inwestycjami (zbieram się z napisaniem posta po 4. latach systematycznej dokumentacji) to jeszcze nikną w inny sposób - pod górami śmieci! Do tego wpisu, długi komentarz nie jest potrzebny. Każdy ma oczy i widzi te dętki, przedmioty codziennego użytku, odpady budowlane, stare dywany i kołdry niczym legowiska pod chmurką. Ale są też śmieci, których tu nie widać i na żywo też łatwo o przeoczenie ich w wysokich trawach: zardzewiałe żelastwo oraz potłuczone butelki. W minionym tygodniu, spędziłam dwa dni na tych łąkach, które z daleka obezwładniają swym pięknem. Ale wystarczy tylko spuścić głowę, zajrzeć w trawę...  i z barwnego raju przenosimy się do piekła. Zgotował je przyrodzie, jak zwykle - człowiek.



















A to już poroniony pomysł i niepotrzebnie utopione pieniądze. Widzicie to samo co ja?
Nie ma drogi, ale jest za to działająca sygnalizacja świetlna przy przejściu dla pieszych! Myślę o niezliczonej ilości przejść uczęszczanych i niebezpiecznych, których użytkownicy proszą władze miasta o zmiany... bezowocnie. Nadal jest  tylko "zebra" dla samobójców. Cóż mogę powiedzieć? Człowiek tu był. Szkoda, że głupi.  





sobota, 24 października 2015

BRYNDZA Z TĄ BRYNDZĄ


Sklepowe półki uginają się od wszystkiego. Dźwigają na sobie, prawie całą mapę świata. Szkoda, że nasze, rodzime produkty, urastają na nich do rangi przysłowiowego rodzynka.
Jak zawsze mam wymagania. I nie są to krewetki, ani sushi. Żadne tam egzotyczne cuda. Z właściwym dla siebie uporem, nie patrząc na zegarek, szukam tego, co wyróżnia się odcieniem smaku i ma polski rodowód. A to już półka znacznie wyższa. Nie tylko na sklepowym regale. Bo gdy mnie śni się zwykła bryndza, robiona dzisiaj ze świeżego mleka krów i owiec, bez polepszaczy, bez konserwantów, bez tego całego, niszczącego organizm chemicznego wysypiska, mam teoretycznie do wyboru dziesięć rodzajów słonych serów, o niby południowym rodowodzie. Włoskie, greckie, bałkańskie. I trudno wśród tych pudełeczek, kartoników, naczynek, znaleźć coś równie zdrowego, jak nasz tak rzadko dostępny w sprzedaży podhalański przysmak. Oscypek to już w ogóle marzenie ściętej głowy! A przecież to produkty, które powinny mieć pierwszeństwo na polskim rynku - wizytówka, z której trzeba być tylko dumnym. Niestety. Pysznimy się „światem na naszych talerzach”, choć na dobrą sprawę, jest to świat bardzo uproszczony, bo i przepisy dostosowane do naszych realiów, mają niewiele wspólnego z kierunkiem geograficznym, do którego odnosi kupującego szumna nazwa. Jak rozpaczliwie smutne jest to zubożenie w czasach, gdy wybór wreszcie istnieje. Jeszcze gorzej wygląda rzecz z pieczywem. Tam także oglądamy spory kawałek globusa, choć nasza tradycja wypieków, nie ma sobie równej. Szwajcarskie, francuskie, włoskie. Dmuchane, suche po kilku godzinach, wzbogacone tzw.: „środkiem do polepszania mąki”, w praktyce bez wartości, jeśli nie szkodliwe. A ja się pytam: po co te nieudane wycieczki? Dlaczego produkty oparte na naszych tradycjach kulinarnych, zepchnięte zostały wyłącznie do niszy okazjonalnych targów folklorystyczno – ekologicznych? Cóż, może po bryndzę trzeba wybrać się do Grecji, a po chleb na zakwasie do Szwajcarii? Ostatecznie, mamy świat bez granic. Tylko nie w każdej sytuacji jest to dobre. Ups! Chciałam powiedzieć: smaczne





poniedziałek, 12 października 2015

NIE BÓJ ŻABY


Jesienne porządki naszych ogrodów, trwają w najlepsze. Trudno podczas nich nie spotkać tego kontrowersyjnego płaza. Nim zniknie nam z oczu na zimę, mamy szansę pochylić się nad żabą i przekonać, że nie jest wcale taka straszna, jak ją malują.   
Jaszczurka, choć gad, ma dużo łatwiejsze życie. Umyka tak zwinnie, że rzadko możemy obejrzeć ją w pełnej krasie. Za to poczciwa żaba wzbudza w wielu z nas lęk i wstręt. Bo lśniąca, bo śliska, bo chłodna, bo oczy ma wyłupiaste, a palce połączone błoną pławną. 
No, pewnie, że nie jest to mięciutki króliczek, ale nie gryzie i nie drapie. Jak wiadomo, wiele ptaków też ma błonę pławną pomiędzy palcami i wcale nam to nie przeszkadza. A żaba nie dziobie. 
Oślizgła jest i ryba, lecz jej za to nie winimy. Zaś skoczyć nagle na stopę, może i konik polny. O co więc chodzi z tym biednym płazem? 
Nie wyje, nie kąsa, nie pożera nam kwiatków w ogródku, jak ot, chociażby ślimak. Ba, sama rozprawi się bezwzględnie z żarłocznym mięczakiem, w ułamku sekundy dopadnie też muchę, czy komara. Choć mamy do niej tyle zażaleń, jest bezdyskusyjnie dużo bardziej pożyteczna niż niejedno, pozornie milsze zwierzę. I wcale nie wygląda tak paskudnie, jak przyjęło się sądzić. Gdy przyjrzymy się żabie bez uprzedzeń, dostrzeżemy mozaikę wzorów na jej cieniowanej skórze, ogromne oczy przypominające weneckie szkło i szeroki uśmiech. 



Popularna żaba trawna przyjmuje różne barwy; sama spotkałam ostatnio w lesie niemal żółtą sztukę, pięknie wkomponowaną w żółte liście. Na mój widok skamieniała tak konsekwentnie, że mogłam jej robić portretowe zdjęcia z odległości kilku centymetrów. 



W Polsce mamy zaledwie 6 gatunków żab i należy pamiętać, że wszystkie są pod ochroną. Ciepła jesień sprawia, że większość nie zaszyła się jeszcze w zimowych kryjówkach na dnie akwenów lub lądzie. W słoneczne dni, podobnie jak ludzie wykorzystują ostatnie ożywcze promienie i wtedy łatwo o spotkanie w przysłowiowe cztery oczy. Dobrze, jeśli żaba po takiej przygodzie będzie mogła stwierdzić: Nie taki człowiek straszny, jak go malują.   


sobota, 3 października 2015

PRZEKLEŃSTWO prawnuczki sadownika


Dziś każda śliwka nazywa się „węgierką”, nawet jeśli ma smak kartofla, jest zielona w środku i obok prawdziwej węgierki nigdy nie leżała. Lecz wielu z nas jeszcze pamięta nazwę jak markę i kupuje. O to przecież chodzi. 

Nie ma pory roku, której bym nie lubiła, ale ze wszystkich pozostałych, to chyba jesień inspiruje mnie najmocniej. Zmienna aura oraz wszelkie możliwe kolory, zapachy i oczywiście smaki. Bo oprócz uczty dla wzroku i ducha, jest też uczta dla podniebienia: owoce! Jako mała dziewczynka, spędzałam długie godziny w sadzie mojego pradziadka, patrząc na drzewa i stojące pod nimi skrzynki, wypełnione po brzegi jabłkami, gruszkami i śliwkami. Cała gama kształtów, tęcza barw i woń, której nie zapomnę. Właśnie po zapachu nauczyłam się rozpoznawać zwłaszcza jabłka i łączyć je z odpowiednimi nazwami. A brzmiały jak zaklęcia: McIntosz, kosztela, koksa, jonatan, landsberska, malinowa, czy spartan. Gdybym się wysiliła mogłabym z otchłani pamięci wydobyć jeszcze inne. Malinowa miała atłasową wiśniową, lśniącą skórkę, a odmiany renety, charakterystyczną miejscami szorstką, przypominającą lądy na globusie. Tak samo śliwki, były dla wyobraźni małej dziewczynki jak klejnoty: renkloda ulena, czy zielona, jerozolimka, słodkie niczym miód odmiany węgierek. We wczesnym dzieciństwie nie śniło mi się o kupowaniu owoców. Dopiero w podstawówce zaczęłam jeździć w tym celu na bazar. A z biegiem lat, po najmniejszej linii oporu, przeniosłam się do sklepów, ewentualnie na uliczne stragany spotkane po drodze. Zaś tam, niepojęta jednorodność towaru i dyletanckie podejście do klienta. Na targowisku zdarza się jeszcze znaleźć antonówkę do szarlotki, lub deserową malinową. Zdarza się także kartka z nazwą dla niewtajemniczonych. Ale to rzadkie przypadki. W tajniki nowych odmian jabłek nikt się nie zagłębia. Wyglądają podobnie, podobnie też pachną. Sprzedawca mówi tylko: „Jabłko kwaśne”, albo „jabłko słodko – winne”. Gorzej, jak mi wkręca coś zielonego jako prawdziwą kosztelę i wrzeszczy, że nie mam racji. Ba, chciałabym – byłoby mi łatwiej.  


Felieton napisałam 2 lata temu dla legionowskiego tygodnika "TO i OWO". Ale nadal niewiele się zmieniło... 

sobota, 5 września 2015

Wisła jak wizytówka: POST SCRIPTUM


Tydzień temu, Wisła osiągnęła rekordowy poziom 40 cm. Tym razem wybrałam się na Most Poniatowskiego i zeszłam na plażę, by z tamtego punktu miasta przyjrzeć się wysychającej wizytówce stolicy. 




Ostatnie dni lata, zwabiły na złocisty piach, licznych wypoczywających. I choć temperatura w słońcu zbliżała się do + 40 stopni C, dostrzegłam, że prawie wszyscy mają stopy uwięzione w zakrytych butach. To zapewne stali bywalcy, którzy wiedzą, że oprócz piachu przesypującego się pomiędzy palcami, można znaleźć i takie pozostałości po ludziach:  







Wszelkie odcienie szkła, pety, oraz kapsle. Te ostatnie, wbite w piasek jak barwna mozaika, robią szczególne wrażenie. Oto sztuka nowoczesna! Oto nowoczesny człowiek! Podziwiać spontaniczny efekt, zakrywać oczy i nie widzieć, czy płakać nad naturą niszczoną przez kulturę? Ja z pewnością musiałam omijać, by nie rozpruć sobie stopy w lekkim sandałku…

Przychodziłam tutaj jako studentka. Śmieci było wtedy mniej, bo i ludzi mniej. Także w tym przypadku widać, że przyroda zyskuje tym więcej, im rzadziej ma do czynienia z człowiekiem…    


Na sąsiednich fotografiach, a także pierwszej prezentowanej w tym poście, widzimy sterczące z resztek wody, dawne elementy konstrukcyjne mostu.