wtorek, 20 stycznia 2015

Legionowo - miasto znikającej zieleni. Część 3.


Na obrzeża Legionowa sprowadziłam się z centrum zabetonowanej stolicy. Moim pierwszym pytaniem, jakie skierowałam do osoby, od której zamierzałam kupić mieszkanie było: "Jaki stosunek do zieleni ma tutejsza administracja?". Zadałam je rutynowo, bowiem moim oczom w czerwcu 2011r. ukazało się zielone osiedle pod lasem. Nie było znać typowych śladów "polskiej przecinki". Drzewa o rozłożystych koronach, wymodelowane wzorcowo w czasie, gdy roślina jest młodą sadzonką, mogły tylko zachwycać. Świerki godne tych z gór, pachniały pod oknami i nikt z chrześcijańskiego społeczeństwa jakoś nie podnosił ręki na zielone "piękno stworzenia". Krótko mówiąc, nie miałam podstaw wątpić, że jestem za miastem, wśród zwyczajnych ludzi, którzy posadzili drzewa po to, by dawały im tlen, a nie po to, by zmienić je w karykaturalne kikuty.
"Pani kierowniczka administracji broni każdej gałązki własną piersią" - usłyszałam od właścicielki mieszkania, które cóż - ostatecznie stało się moje.
Rzeczywistość dokonała smutnej weryfikacji...
Po nieuzasadnionej rzezi drzew rosnących z dala od bloków, parkingu, placu zabaw, tablic informacyjnych i znaków drogowych - czyli tych wszystkich miejsc, które w żargonie urzędniczym nazywa się "newralgicznymi", pozostała taka wątpliwej urody "pamiątka".



To ten sam modrzew ze średnicą pnia liczącą 16 cm, który przycięto o 1/3 w marcu 2013r. Przypominam, że nie rósł w miejscu nieprzeznaczonym pod jakiekolwiek inwestycje!
Nie wnikam w intencje chorych umysłów. Bo nikt zdrowy, nie zdecydowałby się na takie okaleczenie.
Kiedyś sadzono drzewa po to, by cieszyły oczy następnych pokoleń, by "trwały, gdy nas już nie będzie". Teraz chlubimy się tym, że gdy nas ziemia przykryje, zostaną żałosne, dendrologiczne kaleki. W końcu nie wypada, by po nas trwała inna, piękniejsza, przyrodnicza forma ;-)

Cóż, drzewa śmiały odrosnąć. Na tyle, na ile niektóre dały radę. Wypuściły groteskowe wiechcie, przypominające miotły. Ale wiosna i lato, pokryły je zielenią liści. Ten przejaw niesubordynacji, nie mógł ujść uwadze "pani kierowniczki, broniącej każdej gałązki własną piersią" ;-). W listopadzie minionego roku, zrobiła powtórkę rżnięcia, którego już ze względu na własne zdrowie - nie dokumentowałam. I tak, mam znowu z jednej strony widok, jak po ostrzale artyleryjskim:



Biedne płody chorego umysłu...
A ja biedna, że muszę na to co dzień patrzeć.
Co gorsza, naraziłam się pani Kierowniczce - Miłośniczce - Kikutów, bo jak mnie sąsiadka dzień wcześniej poinformowała o planach nowej rzezi, z zastrzeżeniem, żebym nie robiła szumu i nie wzywała prasy, postąpiłam w zgodzie z własnym sumieniem.
Prasa szumu nie zrobiła, tylko wypytała o cel takich działań i rąbankę nadzorowała do końca. Całe szczęście, bo nie ma nic gorszego niż dewastatorzy, którzy czują się bezkarni w tym co robią. Gdy wychodziłam tamtego ranka z domu, ujrzałam gniewny tercet w pobliskiej alejce: bok jakiegoś faceta, tył pana z prasy, zapewne i front kobiecy, który wlepiał we mnie tak nienawistne spojrzenie, że bazyliszek mógłby spakować walizki i poprosić o azyl w ogrodzie zoologicznym. Mordercze spojrzenie należało oczywiście do Miłośniczki Kikutów.
Przebieg rozmowy, został mi odtworzony w telefonicznej relacji kilka godzin później. Usłyszałam, że pani kierowniczka:"wie, kto złożył ten donos". Hmm, nazwałabym to raczej zdroworozsądkowym działaniem z myślą o przyszłych pokoleniach, obywatelskim obowiązkiem, a nie od razu "donosem"! Ale niech i tak będzie. Usłyszałam też, że "bardzo ją skrzywdziliśmy naszymi publikacjami". Ponowne - hmmm. Nigdy nie zamierzałam nikogo krzywdzić. Ale ktoś musi być adwokatem okaleczonych drzew. Przecież one same się nie obronią!

CDN...

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Ananas wśród igliwia


Wczoraj wreszcie zaliczyłam pierwszy leśny spacer. Powitało mnie słońce, które dość szybko zasnuły chmury. W koronach drzew, tonem ponurym i groźnym wył wicher, nieco łagodniejszy niż w ostatnich dniach. A ostatecznie sypnęły, nie skąpiąc sobie, dwa rodzaje śniegu: duże kulki i stożki oraz drobniutka, mniej już wyrafinowana kaszka. Krótko mówiąc, spacer dla zdeterminowanych i zdegustowanych świątecznym lenistwem.
Pobieżnie obleciałam część ulubionych miejsc, co by się uwinąć przed zachodem słońca. Śnieg już stopniał, odsłaniając grzyby i butelki.



Tych ostatnich, trochę więcej po noworocznych szaleństwach, ale skupiłam się tylko na dokumentacji pokaźniejszych śladów bytności człowieka.
No i mamy wreszcie jakąś odmianę! Przy wylocie drogi pożarowej, hurt buteleczek po sokach, zamiast procentowych. Czyżby grzeczny Sylwester abstynentów?






Coś, co zbulwersowało mnie nie na żarty. Ananas. Całkiem świeży, jeszcze z metką. Leżał sobie poza posesją za ciężkie miliony, już na terenie lasu. Widać, przeżarli się państwo, choć wiele dzieciaków z okolicznych wiosek, posmakowało na święta co najwyżej po jabłuszku.



Uliczka poza lasem. I teren w rodzaju "ziemi niczyjej". Trudno wyczuć, czy ktoś chciał posprzątać, czy też osobliwie się zabawić:


Gdy wracałam, drobniutki śnieg tak zacinał, że musiałam skryć się do lasu. Przy wylocie innej drogi pożarowej, oczy moje uradował taki oto widok:




Ktoś przy szlabanie przymocował do krzaka worek. Był otwarty i prawie pełen. Wyglądał na leśny kosz, a nie pamiątkę jakiegoś półdzikiego brudasa. Oby więcej takich inicjatyw, czego życzę każdemu polskiemu lasowi w Nowym Roku!