niedziela, 26 lutego 2017

Wyrzuć nowe, kup nowsze


Język ekonomii, stał się uniwersalnym językiem mówienia o wszystkim.  Opisuje klarownie, bez niuansów naszą relację ze światem materialnym i niematerialnym. Każde działanie ma więc „opłacać się”, „przynosić zysk”, „dać nam korzyść”.  Na takim gruncie narodziła się w ubiegłym roku kampania reklamowa jednej z sieci handlowych, pod hasłem: „Wyrzuć stare, kup nowe”.

I co w tym złego? Teoretycznie nic. Chyba, że „stare”, służy nam zaledwie od kilku miesięcy i robi to całkiem dobrze, a my już zachłannie rozglądamy się za udoskonalonym modelem. Współczesny człowiek coraz częściej pielęgnuje w sobie bezrefleksyjne przekonanie, że najnowsze jest znacznie lepsze niż nowe. Kampanie reklamowe i sami sprzedawcy w centrach handlowych zarzucają klienta wabiącymi sloganami: „opłaci się”, „zaoszczędzi czas i energię elektryczną”. Buduje to w nas mimowolnie postawę ciągłego przeliczania.

                                               Niezdrowy apetyt
Historia reklamy w Polsce, sięga XV wieku, ale dopiero w 1926r. uchwalono pierwszy akt regulujący działalność reklamową. W latach ’30 XX w. pojawiła się w Polsce reklama prasowa i kinowa. Sposób jej wyrazu, estetyka wizualna i językowa, oczywiście bardzo odbiegał od dzisiejszych standardów. Ale cel pozostał jeden – wszelkimi akceptowalnymi sposobami zachęcić konsumenta do zakupu. To nadrzędne posłannictwo reklamy nie uległo zmianie przez wieki. Ewoluowały za to sposoby prezentacji, narodziły się nowe miejsca, w których chcąc nie chcąc spotykamy reklamę. Zjawisko, które może budzić pewne kontrowersje to fakt, że reklama coraz częściej generuje w sposób sztuczny nie tylko nasze pragnienia i potrzeby, ale nakreśla nam „jedyny słuszny” styl życia. Z jej przesłania wyłania się następujące credo: „Chcesz być modny, zdrowy, zawsze uśmiechnięty – stosuj się do komunikatów reklamowych”. Niestety za takim przekazem nie kryje się żadna filozofia, ani faktyczna chęć podniesienia jakości życia, z wyjątkiem pobudzenia w nas niezdrowego apetytu na zakupy. A im więcej konsumujemy, tym szybciej skłaniamy producentów do doskonalenia technologii, motywujemy ich do kolejnych odkryć i wprowadzania na rynek nowych artykułów.

Bubel się opłaci
Kiedyś miarą jakości danej firmy, była trwałość jej produktów. Im dłużej funkcjonował zegarek, radioodbiornik, czy zwykły czajnik, tym lepiej świadczyło to o wykonawcy. Ten swoją rzetelnością, budował własną markę. Kilka razy w ostatnich latach zdarzyło mi się rozmawiać z osobami zajmującymi się naprawami różnych sprzętów: od pralek, po komputery. Wszyscy zgodnie przyznali, że obecnie umyślnie produkuje się rzeczy słabej jakości.
Współcześnie jedynie bardzo drogi sprzęt zanosimy do serwisu. W samych, coraz mniej licznych punktach naprawy, usłyszymy zazwyczaj, że szkoda czasu na reperację suszarki, lub czajnika elektrycznego. Niejednokrotnie brak też części zamiennych i oczywiście taki wysiłek zwyczajnie się nie opłaca, skoro można kupić nowe… Zatem i ludzkie sentymenty wobec tak określonych reguł konsumpcji, muszą niejednokrotnie powędrować wraz z zepsutą suszarką do kosza.      


- Dziś liczą się wyłącznie rosnące słupki sprzedaży i wdrażanie nowych technologii - zauważa pan Piotr (imię na prośbę rozmówcy zostało zmienione), pracownik salonu popularnej sieci RTV/AGD - Sprzęt psuje się średnio dwa do trzech miesięcy po upływie terminu gwarancji – potwierdza pan Piotr – Pół biedy jeśli znajdzie się w Polsce części. Ale zazwyczaj jest kłopot i najłatwiej wtedy kupić nowe. Zwłaszcza, że ceny ciągle idą w dół, a mamy teraz korzystne możliwości zakupów na raty. Po 1989r. chyba wszyscy zachłysnęli się możliwościami rynku. Osoby urodzone po tej dacie mają całkiem inne podejście. Dla mojego nastoletniego siostrzeńca roczny smartfon to już zabytek. Musi kupić nowy, żeby nie było towarzyskiego obciachu. Zresztą sprzęt po paru miesiącach jest już porysowany i popękany.

                                               Gdy liczy się coś więcej…
Pan Adam zajmuje się sprzedażą antyków przez internet. Jego ojciec prowadził kiedyś antykwariat w Warszawie.
- No, może to nie są takie całkiem antyki z definicji, bardziej starocie, vintage, często zwykły PRL – wyjaśnia – Zwłaszcza na przedmioty z tego ostatniego okresu, jest całkiem spore zapotrzebowanie, coraz więcej też wypływa ich na aukcje internetowe. Są to głównie zabawki, sprzęt gospodarstwa domowego, oświetlenie, ozdoby choinkowe, a nawet opakowania. Dużo ludzi zbiera takie rzeczy, ale wiele osób chce po prostu przywołać lata dzieciństwa, czy młodości. To jest etap, który każdy człowiek wspomina z sentymentem. Ponadto wbrew temu, co się kiedyś mówiło, wiele przedmiotów codziennego użytku z tamtego okresu, było solidnie zrobionych. Ponieważ prowadzę sprzedaż internetową, trudno mi powiedzieć, w jakim wieku są moi klienci, ale przypuszczam, że powyżej 40. roku życia. To jest ten czas, gdy zaczyna liczyć się coś więcej niż pogoń za nowym. Do głosu dochodzą też osobiste emocje i chęć nabycia czegoś oryginalnego, z jakąś historią.     
Do takich zakupów trzeba dojrzeć, albo mieć jakiś cel: kolekcję, potrzebę ochrony środowiska – na pewno są to zakupy wymagające od nas wiedzy, świadomości. Przy kupowaniu nowinek technicznych, cały wysiłek myślowy wykonuje za klienta sprzedawca w firmowym salonie, albo reklama w promocyjnej gazetce. Starocie reklamy nie potrzebują.   

                                                           Spodnie Jana
Aktualnie widać dwa ścierające się trendy, które ogarniają coraz szersze przestrzenie codziennego życia w społeczeństwach rozwiniętych, w tym także w Polsce: modę na minimalizm i masowo produkowane nowinki, oraz powrót do sprawdzonych rozwiązań. W przypadku aranżacji wnętrz, czy projektowania odzieży, ważną rolę zaczyna odgrywać recykling, popularne stają się kursy renowacji. Jednocześnie kryzys ostatnich lat, uzmysłowił ludziom, że stan posiadania, przerósł ich faktyczne potrzeby.
Pamiętam jak na początku lat ’90 ubiegłego wieku, norweski przyjaciel mojej rodziny, z dumą pokazał mi spodnie, które nosił już od 20. lat. Jako ówczesna nastolatka, dopiero zaczynałam odkrywać świat poza „żelazną kurtyną” i nie mogłam zrozumieć, czemu tak majętny człowiek naprawia starą odzież, skoro stać go na nową. Ale on pamiętał kryzys lat powojennych i wyniesiony z tamtych czasów, szacunek do przedmiotów. Nie przekonał mnie wtedy argumentacją, że cierpliwie konserwując jedno, może zaoszczędzić pieniądze na drugie. A przy okazji im mniej wyrzuca, tym bardziej dba o środowisko. Do takich spostrzeżeń, musiałam dorosnąć sama.   


Tekst napisany dla "Gazety Polskiej Codziennie" (nr 1645) z dn. 09.02.2017. 

czwartek, 16 lutego 2017

Śmierdząca HIPOKRYZJA


Eureka! Odkrycie roku! Oto mamy groźny SMOG nad Polską. Media prześcigają się w zatrważających statystykach, strzelają dramatycznymi danymi. Najlepiej w ogóle nie wychodzić z domu, a jeśli już - to w masce. Popyt matką podaży, więc radio donosi uczynnie, że masek nie ma już w hurtowniach... Co wobec tego? Zorganizujmy sąsiedzkie warsztaty i uszyjmy sobie sami... Na bilboardach zamiast wypromowanych gwiazdeczek seriali o niczym, coraz częściej rozpycha się głos prozdrowotnych kampanii społecznych: "Wymień piec", "Nie truj innych", "Widzisz - reaguj". Plakaty groteskowych postaci w gaz - maskach pojawiają się na słupach, w autobusach i sklepach. Na ulicach ludzie z twarzami schowanymi w chustach i szalach. Krótko mówiąc: Apokalipsa!
A ja ze zdumienia przecieram oczy. Za Legionowem mieszkam od kilku lat. To, co mnie uderzyło w nozdrza, już podczas pierwszej zimy po przeprowadzce, to... smród. Obrzydliwy, gęsty fetor przypominający trochę ognisko, a trochę spaliny z jakimś chemicznym dodatkiem. Najgorsze były mgliste, bezwietrzne dni, gdy to wszystko stało kilka metrów nad ziemią, uwięzione jak pod kopułą. Niczym w horrorze, przenikało przez szpary w oknach i drzwiach. Bardzo szybko nasiliły mi się problemy zdrowotne, alergia dokuczała jak nigdy wcześniej. Szczęśliwie pracowałam wtedy w stolicy. Z radością nie tylko odwiedzałam stare kąty, ale też paradoksalnie... dotleniałam się. Musiała być naprawdę wyjątkowo paskudna aura, żeby smog mi dokuczył, ale szczerze mówiąc nie pamiętam w Warszawie takiego smrodu, jaki przez pół roku atakował mnie w Legionowie. Gdy tylko autobus wjeżdżał do centrum miasta (blokowiska otaczają tutaj małe domki jednorodzinne ze wszystkich możliwych epok), za szybami robiło się szaro, a ludzie wewnątrz pojazdu zaczynali kasłać. Raz, na samym początku, zapomniałam zdjąć na noc z balkonu pranie. Rano każda rzecz śmierdziała tak, jakby przeleżała ten czas na stacji benzynowej...
Po co o tym piszę? Bo ówczesne władze miały to w dupie. Cuchnący problem (nie tylko) Mazowsza, nie istniał w społecznej, a tym bardziej w medialnej świadomości. A to nagle, proszę jak miło: ktoś poczuł i zauważył nareszcie po latach...
Do uzasadnionej wściekłości, doprowadza mnie dodatkowo sprawa oczywista. Oprócz kampanii nawołujących do wymiany pieców i nie palenia śmieciami - jak czuć, osiągającej na razie mizerne efekty - powinien zostać dołączony bezwzględny zakaz wycinek drzew w miastach. Tymczasem nowa Ustawa Krajobrazowa, zamiast oczekiwanej pomocy właścicielom prywatnych gruntów, tylko rozbudziła niezdrowe apetyty na drewno, nie korników bynajmniej...
Każdego dnia zmniejszają się zielone płuca miast, a wraz z nimi - pojemność naszych własnych.  

poniedziałek, 6 lutego 2017

Więdnący zwyczaj


Dziś będzie przekornie... bardziej romantycznie, niż ekologicznie. Przed Walentynkami - w sam raz.


Nie tylko na pogrzebach gwiazd, rodziny zmarłych coraz częściej proszą uczestników uroczystości o nie kupowanie kwiatów. W zamian, podają numer konta fundacji, hospicjum, albo schroniska dla bezdomnych zwierząt. Piękne, wyparte przez praktyczne – ulotne zastąpione trwałym...          

Ze  świadectw historycznych, dowiadujemy się, że już Napoleon Bonaparte obdarowywał swoją żonę Josephine de Beauharnais bukiecikami fiołków. Sam zwyczaj wręczania kwiatów, upowszechnił się w epoce wiktoriańskiej, jako najbardziej akceptowalny sposób wyrażania uczuć. Ponieważ kwiaty były nośnikiem konkretnych treści, przywiązywano dużą wagę do ich koloru, wielkości oraz kompozycji wiązanki. W rytuale wręczania kwiatów damie, nie było miejsca na najmniejszy przypadek. Nawet sposób wręczenia miał określone znaczenie, zatem niezbędne stało się wydanie pierwszych podręczników opisujących sztukę tworzenia bukietów.       

                                   Sushi zamiast kwiatów
W kulturze polskiej jeszcze do niedawna kwiaty zajmowały szczególną rolę. Nie dość, że były wszechobecne w poezji i sztuce, to jeszcze umilały naszą codzienność, podkreślały wyjątkowość okazji. Także w trudnych okresach dziejowych, nie mogło ich zabraknąć na ślubach, pogrzebach, imieninach, czy zwykłych randkach. Względy piękna i etykiety nie pozwalały zamienić ulotnego, naturalnego uroku ciętych kwiatów, na prezenty pragmatyczne, czy tym bardziej inne formy, np. datki na cele dobroczynne. I choć bez wątpienia, czymś pozytywnym społecznie jest moda na wspomaganie schronisk, hospicjów, rehabilitacji niepełnosprawnych dzieci, to jednak żal, że w każdą dziedzinę współczesnego życia, wkradają się nieuchronne zmiany. Motywem niektórych z nich jest zwykła kalkulacja – uważamy, że bardziej opłaca się przynieść nowożeńcom kupon totolotka, a dziewczynę zaprosić na sushi, niż zainwestować w nietrwały bukiet. Zyskamy też we własnych oczach, pomagając innym. Jednakże pomoc jednym, wyklucza w tym przypadku wsparcie drugich. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, by uzmysłowić sobie, ile kwiaciarń znikło w ostatnich latach z pejzażu naszych osiedli, dzielnic i miast. Zmienia się też podejście Polaków do niektórych świąt, nierozerwalnie związanych z kwiatowymi prezentami. Dzień Kobiet, niesprawiedliwie obśmiewany i traktowany jako relikt minionej epoki, rzadko już motywuje panów do zakupu kwiatów. Coraz częściej, kreuje się też modę na nie obchodzenie imienin.
                                  
Znikające kwiaciarnie
Kwiaciarnia u zbiegu ulic Kruczej i Al. Jerozolimskich, była we wszystkich swych odsłonach, ikoną warszawskiego Śródmieścia. Wysmakowane dekoracje na wystawach przyciągały wzrok. Same z siebie stanowiły ozdobę tego fragmentu stolicy. Od czasów dzieciństwa bardzo chętnie kupowałam tam kwiaty cięte, doniczkowe i drobne upominki. Poczułam osobisty żal, gdy na jej miejscu pojawiła się parę lat temu kolejna apteka. Niedawno znikła mała kwiaciarnia z mojego osiedla, jedyna w tej okolicy. W niewielkim pawilonie zasłonięto okna i wstawiono automaty do gier…
Pani Anna, z zawodu florystka, prowadziła kwiaciarnię blisko dwie dekady. Dziś na miejscu salonu kwiatowego, znajduje się pizzeria.
- Teraz oddycham z ulgą – stwierdza poważnie – Gdy patrzę na moich znajomych z branży, mogę im tylko współczuć. Z roku na rok ciężej walczą o utrzymanie się na rynku. Poszerzałam zakres działalności, ale i tak było coraz gorzej. Na przykład w grudniu sprzedawałam ozdoby choinkowe i upominki, ale później takie rzeczy pojawiły się w supermarketach. Tandetne, lecz tańsze, więc mój asortyment nie miał dużych szans na sprzedaż. Pewne dni dużego zbytu takie jak Dzień Babci, Dzień Matki, czy Dzień Nauczyciela, również przynosiły coraz mniejszy zysk. Dzieciak z kieszonkowego kupi jeden kwiatek, dorosły wiązankę w dużym sklepie znanej sieci. Dziesięć sztuk małych róż, za 10 złotych. Cena skusi każdego, choć towar często nieświeży. Po co więc iść do kwiaciarni, skoro można kupić bukiet razem z mrożonką na obiad i zgrzewką piwa?   


                                               Ponadczasowe róże i tulipany
Warszawska kwiaciarnia pani Agnieszki jest miejscem wyjątkowym, całkiem innym od typowych salonów kwiatowych. Usytuowana w zacisznej uliczce starego Śródmieścia, ma bajkową atmosferę. Fantastyczny wystój wnętrza, prawie jak teatralna scenografia, wzbudza zgodny zachwyt wszystkich klientów. Wyjątkowe są też bukiety, które komponuje pani Agnieszka, z naturalnymi dodatkami w postaci szyszek, czy owoców róży. Artystyczna oprawa sklepu oraz dodatkowe atrakcje takie jak upominki, bibeloty i oryginalna biżuteria hand – made, nie chronią salonu kwiatowego przed kłopotami finansowymi.
- Można odnieść wrażenie, że ludzie już niczego nie obchodzą: żadnych świąt, imienin, dni. Wolą wydać 50 zł na pizzę, niż na bukiet dla ukochanej osoby. Zmienia się też popularność imion. W zapomnienie odchodzą imiona typu: Jadwiga, Teresa, Bożena, bo starzeją się i odchodzą osoby, które je noszą. Aktualne są imiona dzisiejszych czterdziestolatków, gdyż ludzie ci są czynni zawodowo. Popularność zyskują: Oliwia, Patrycja, Kamila, Nina – wylicza pani Agnieszka – Mały bukiet kosztuje 20 – 30 zł, natomiast duży, to koszt rzędu 50 – 60 zł. Dokładnie tyle samo, płaciło się kiedyś za mały.
            Zmieniły się też niektóre upodobania kwiatowe. Nie ma już popytu na kwiaty egzotyczne w cenie 40 - 50 zł za sztukę, takie jak: strelicje, protee, banksje, czy anturium. Nowym trendom i obyczajom, oparły się róże oraz tulipany.         
    
                                               Czekoladki na Dzień Nauczyciela
            Pani Jadwiga, emerytowana nauczycielka, z nostalgią wspomina lata swojej aktywności zawodowej.
- Bywało, że w Dniu Nauczyciela przyjeżdżał po mnie syn, by pomóc mi zabrać wszystkie kwiaty. Rano i po powrocie do domu, witał mnie zapach. Czułam się, jak w rajskim ogrodzie. Pamiętam, raz dostałam rajstopy od uczennicy, której tata pracował za granicą. To były zupełnie inne czasy. Teraz moje młodsze koleżanki, otrzymują głównie bombonierki. Czasem uczniowie składają się na jeden prezent w imieniu całej klasy. W ten sposób, znajoma dostała nowy laptop. No, owszem, bardzo pożyteczny prezent! Ale widzi pani, kwiaty są takie piękne. Ile utworów poświęcono im w epoce baroku? A czy ktoś napisze wiersz o laptopie?...     


Tekst ukazał się w "GPC", nr 1599 z 15.12. 2016.